Zelazny Roger - Krew Amberu - Rozdział 03
Rozdział trzeci
      Portrety artystów, sprzeczne cele, opadająca temperatura... Słoneczne popołudnie, spacer przez niewielki park po lekkim obiedzie, my, długie chwile ciszy, monosylabowe odpowiedzi na konwersacyjne zaczepki wskazujące, że nie wszystko jest w porządku na drugim końcu napiętej linii komunikacji. Potem na ławce, usadzeni, spoglądając na klomby; stan duszy ogarnia ciała, słowa, myśli...
      - W porządku, Merle. Jaka jest stawka? - pyta.
      - Nie wiem, o jakiej grze mówisz, Julio.
      - Nie udawaj. Chcę tylko uczciwej odpowiedzi.
      - Na jakie pytanie?
      - To miejsce, gdzie mnie zabrałeś z plaży, tamtej nocy... Gdzie to jest?
      - To było... coś w rodzaju snu.
      - Bzdury! - Siada bokiem, by spojrzeć mi prosto w twarz, a ja muszę wytrzymać wzrok tych błyszczących oczu tak, by niczego nie zdradzić.
      - Wracałam tam kilka razy i szukałam drogi, którą poszliśmy. Nie ma żadnej jaskini. Nic nie ma! Co się z nią stało? Co się dzieje?
      - Może nadszedł przypływ i...
      - Merle! Czy ty mnie bierzesz za idiotkę? To przejście nie istnieje na żadnej mapie. Nikt w tamtej okolicy nawet nie słyszał o takich miejscach. To geograficznie niemożliwe. Zmieniały się pory dnia i pory roku. Jedyne wyjaśnienie to zjawiska nadprzyrodzone albo paranormalne, jakkolwiek zechcesz je nazwać. Co się stało? Dobrze wiesz, że winien mi jesteś wyjaśnienie. Co się stało? Dokąd mnie zabrałeś?
      Uciekłem wzrokiem poza moje stopy, poza kwiaty.
      - Ja... nie mogę powiedzieć.
      - Dlaczego?
      - Ja... - Jak miałem jej to wyjaśnić? Nie chodziło nawet o to, że wiedza o Cieniu zakłóci, może nawet zniszczy jej pogląd na rzeczywistość. Sedno problemu tkwiło w tym, że musiałbym też wytłumaczyć, skąd o tym wiem, a to z kolei wymagało zdradzenia, kim jestem, skąd pochodzę i czym jestem. A obawiałem się powierzenia jej tej informacji. Powtarzałem sobie, że przerwałoby to nasz związek równie pewnie, jak moje milczenie; a skoro nie miał żadnej przyszłości, wolałem rozstać się tak, by Julia nie dysponowała tą wiedzą. Później, o wiele później, zrozumiałem, że próbowałem tylko zracjonalizować swoją decyzję; prawdziwą przyczyną odmowy odpowiedzi było to, że nie byłem jeszcze gotów zaufać jej ani nikomu innemu. Gdybym znał ją dłużej, lepiej... powiedzmy następny rok... może bym odpowiedział. Sam nie wiem. Nie używaliśmy słowa "miłość", choć musiało czasem przychodzić jej na myśl. Tak jak mnie. Po prostu - tak sądzę - nie kochałem jej dostatecznie mocno, by jej zaufać. A potem było już za późno. Dlatego moja odpowiedź brzmiała: "Nie mogę powiedzieć".
      - Masz jakąś moc, którą nie chcesz się dzielić.
      - Nazywaj to, jak chcesz.
      - Zrobię, co tylko zechcesz, obiecam wszystko, na czym ci zależy.
      - Mam ważne powody, Julio.
      Zrywa się na nogi, podpiera pod boki.
      - I tych powodów też mi nie zdradzisz?
      Kręcę głową.
      - Samotny musi być świat, w którym żyjesz, czarowniku, jeśli zamknięty jest nawet przed tymi, którzy cię kochają.
      W tej chwili uznaję, że probuje swej ostatniej sztuczki, by wyciągnąć ze mnie odpowiedź. Tym mocniej utwierdzam się w swej decyzji.
      - Tego nie powiedziałem.
      - Nie musiałeś. Twoje milczenie jest aż nadto wymowne. Może znasz także drogę do Piekła? Czemu się tam nie wybierzesz? Żegnam!
      - Julio! Nie...
      Woli nie słyszeć.
      Martwa natura z kwiatami...
     
     
     
      Przebudzenie. Noc. Jesienny wiatr za oknem. Sny. Krew życia pozbawiona ciała... wiruje... Zsunąłem nogi z łóżka i usiadłem przecierając oczy, masując skronie. Świeciło jeszcze słońce i trwało popołudnie, kiedy skończyłem opowiadać Randomowi swoją historię. Potem zwolnił mnie, żebym się trochę zdrzemnął. Cierpiałem z powodu różnicy czasu w cieniach i w tej chwili cały organizm miałem zupełnie rozregulowany. Chociaż nie byłem pewien, która jest teraz godzina. Przeciągnąłem się, wstałem, doprowadziłem się do porządku i włożyłem świeże ubranie. Wiedziałem, że już nie zasnę; w dodatku zaczynałem odczuwać głód. Narzuciłem ciepły płaszcz i wyszedłem. Wolałem raczej zjeść na mieście, niż rabować spiżarnię. Miałem ochotę na spacer, a poza tym nie wychodziłem z pałacu już od... lat, przypuszczalnie.
      Zszedłem na dół, a potem skróciłem sobie drogę przez kilka dużych komnat i wielki hall, połączony z tyłu z korytarzem, którym mógłbym tu dojść prosto od schodów, gdybym miał na to ochotę. Tyle że wtedy nie obejrzałbym kilku gobelinów, z którymi chciałem odnowić znajomość: idylliczna scena leśna z parą pieszczącą się po pikniku na łące oraz scena łowiecka z ludźmi i psami ścigającymi wspaniałego jelenia; jeleń wygląda, jakby wciąż jeszcze miał szansę, jeśli tylko odważy się na szaleńczy skok ponad otchłanią...
      Minąłem je i ruszyłem korytarzem do wartowni. Znudzony strażnik imieniem Jordy usłyszał moje kroki i nagle usiłował wyglądać na czujnego. Przystanąłem, żeby chwilę pogadać, i dowiedziałem się, że zejdzie z posterunku dopiero o północy, czyli za dobre dwie godziny.
      - Wychodzę do miasta - oznajmiłem. - Gdzie można dobrze zjeść o tej porze?
      - A na co masz ochotę, książę?
      - Na jakąś morską potrawę - zdecydowałem szybko.
      - Jest "Kraina Wiecznych Łowów", mniej więcej w dwóch trzecich długości Głównej Alei. Doskonałe rybne dania. Elegancki lokal...
      Pokręciłem głową.
      - Nie chcę eleganckich lokali.
      - "Pod Siecią" wciąż jest podobno niezła... niedaleko, na rogu Kowali i Żelaznej. Niezbyt elegancka.
      -- Ale sam byś tam nie poszedł?
      - Kiedyś chodziłem - odparł. - Ale niedawno odkryło ją kilku szlachciców i bogatych kupców. Teraz nie czułbym się zbyt dobrze. Nie pasuję do towarzystwa.
      - Do diabła! Nie zależy mi na rozmowach ani atmosferze. Szukam tylko smacznej, świeżej ryby. Gdzie poszedłbyś najchętniej?
      - To kawał drogi. Ale jeśli pójdziesz, książę, aż do doków, nad zatokę, kawałek na zachód... Ale może nie powinieneś. Robi się późno, a po zmroku nie jest to przyjemna okolica.
      - Czyżbyś mówił o Alei Śmierci?
      - Tak ją czasem nazywają, jako że od czasu do czasu znajdują tam rankiem jakieś zwłoki. Może lepiej idź "Pod Sieć", zwłaszcza że jesteś sam.
      - Gerard pokazał mi kiedyś te okolice, za dnia. Chyba potrafię znaleźć drogę. Nie ma sprawy. Jak się nazywa ta knajpa?
      - Hm... "U Krwawego Billa".
      - Dzięki. Pozdrowię Billa od ciebie.
      Potrząsnął głową.
      - Niemożliwe. Nazwano ją tak w związku ze sposobem jego zejścia. Teraz prowadzi ją jego kuzyn, Andy.
      - Aha... A jak nazywała się przedtem?
      - "U Krwawego Sama" - odparł.
      Do licha, co mi tam. Pożegnałem się i ruszyłem ścieżką ku stopniom prowadzącym do ogrodowej alejki i dalej, do bocznej furtki. Strażnik wypuścił mnie na zewnątrz. Noc była chłodna, a bryza niosła światu zapachy jesieni. Wciągnąłem je do płuc i wypuściłem znowu, zmierzając w stronę Głównej Alei; dalekie, zapomniane niemal, powolne stukanie kopyt na bruku dobiegało niby dźwięk ze snu albo wspomnień. Nie było księżyca, ale gwiazdy rozjaśniały firmament, a aleja w dole biegła między kulami fosforyzującej cieczy, osadzonymi na wysokich tykach. Między nimi przemykały górskie ćmy o długich ogonach.
      Zwolniłem, kiedy dotarłem do alei. Wyprzedziło mnie kilka zamkniętych powozów. Starzec prowadzący na łańcuchu maleńkiego zielonego smoka dotknął palcem kapelusza i powiedział: "Dobry wieczór". Widział, z której strony przyszedłem, choć byłem pewien, że mnie nie poznał. Moja twarz nie jest powszechnie znana w tym mieście. Po chwili poprawił mi się nastrój i poczułem, że krok odzyskuje sprężystość.
      Random nie był tak zagniewany, jak się obawiałem. Ghostwheel nie sprawiał kłopotów, więc nie nakazał mi ruszać natychmiast, by jeszcze raz spróbować wyłączenia systemu. Polecił tylko, żebym się zastanowił i zaproponował najrozsądniejsze działania. A Flora kontaktowała się z nim wcześniej i wyjaśniła, kim jest Luke. Poznał tożsamość przeciwnika, co chyba trochę go uspokoiło. Mimo moich pytań nie zdradził, jak zamierza sobie z nim poradzić. Napomknął tylko, że niedawno wysłał do Kashfy agenta, by zdobyć jakieś tajemnicze informacje.
      Najbardziej zmartwił się wieścią, że banita Dalt wciąż jeszcze chodzi po tym świecie.
      - Coś w tym człowieku budzi niepokój... - zaczął Random.
      - Co? - spytałem.
      - Przede wszystkim widziałem, jak Benedykt go powalił. To zwykle oznacza koniec kariery.
      - Twardy sukinsyn - stwierdziłem. - Albo ma cholerne szczęście. Może jedno i drugie.
      - Jeśli to ten sam człowiek, to jest synem Desacratrix. Słyszałeś o niej?
      - Deela - mruknąłem. - Tak chyba miała na imię? Jakaś fanatyczka religijna? Wojująca?
      Random przytaknął.
      - Sprawiała sporo kłopotów na peryferiach Złotego Kręgu, przede wszystkim wokół Begmy. Byłeś tam kiedy?
      - Nie.
      - Begma to najbliższy Kashfy punkt Kręgu. To sprawia, że cała historia staje się szczególnie interesująca. Robiła napady w Begmie i sami nie mogli sobie z nią poradzić. W końcu przypomnieli nam o traktacie obronnym, jaki wiąże nas z większością królestw Kręgu. Tato postanowił wkroczyć i udzielić jej lekcji. Spaliła o jedną kaplicę Jednorożca za dużo. Zebrał skromne siły, pobił jej żołnierzy, wziął ją w niewolę i powywieszał jej ludzi. Uciekła jednak, a parę lat później, kiedy już wszyscy zapomnieli o sprawie, wróciła z nową armią i zaczęła wszystko od nawa. Begma podniosła wrzask, ale tato był zajęty. Wysłał Bleysa z większymi siłami. Było kilka nie rozstrzygniętych potyczek - to w końcu bandyci, nie regularna armia. Wreszcie Bleys przyparł ją do muru i rozbił doszczętnie. Zginęła wtedy, prowadząc swoich ludzi.
      - A Dalt jest jej synem?
      - Jest taka teoria. Ma sens, ponieważ od dawna robi co może, żeby utrudnić nam życie. Chodzi mu o czystą i prostą zemstę za śmierć matki. W końcu zebrał znaczne siły i spróbował zaatakować Amber. Przedarł się o wiele dalej, niż mógłbyś przypuszczać: do samego Kolviru. Ale tam czekał Benedykt, a z nim ten jego wypieszczony regiment. Posiekał ich na kawałki i wyglądało na to, że Dalt został śmiertelnie ranny. Kilku jego ludzi zdołało go wynieść z pola walki, więc nie znależliśmy ciała. Ale kto by się tym przejmował?
      - Myślisz, że ten sam facet był przyjacielem Luke'a w dzieciństwie... i potem?
      - No cóż, wiek mniej więcej się zgadza i pochodzi, zdaje się, z tego samego regionu. To chyba możliwe.
      Zastanawiałem się. Według słów pustelnika, Jasra nie przepadała za Daltem. Jaką więc rolę odgrywał w tej chwili? Zbyt wiele niewiadomych, uznałem. Wolałbym, by odpowiedzi udzieliła raczej wiedza niż rozumowanie. Zostawiłem więc tę zagadkę i postanowiłem rozkoszować się kolacją.
      Wciąż szedłem aleją. W pobliżu końca usłyszałem śmiechy i zobaczyłem, że kilku zatwardziałych pijaków nadal okupuje stoliki niewielkiej kawiarni. Wśród nich dostrzegłem Droppę, ale nie zauważył mnie. Przeszedłem szybko. Nie miałem nastroju do żartów. Skręciłem w ulicę Tkaczy, która miała mnie doprowadzić do miejsca, gdzie z dzielnicy portowej bierze początek Zachodnia Winna. Obok przebiegła wysoka, zamaskowana dama. Wsiadła do oczekującego powozu, spojrzała na mnie i uśmiechnęła się spod domina. Byłem całkiem pewien, że jej nie znam, i żałowałem tego. Miała piękny uśmiech.
      Podmuch wiatru przyniósł zapach z czyjegoś kominka, a przy okazji zaszeleścił suchymi liśćmi. Zastanawiałem się, gdzie jest teraz mój ojciec.
      Dalej zatem, prosto, a potem w lewo w Zachodnią Winną... Węższa od alei, ale wciąż szeroka; większe odległości między latarniami, ale nadal dostatecznie oświetlona dla nocnych wędrowców. Dwaj jeźdźcy przeczłapali obok, śpiewając nie znaną mi piosenkę. W chwilę później coś dużego i ciemnego przeleciało mi nad głową, by usiąść na dachu po drugiej stronie ulicy. Dobiegło stamtąd kilka cichych skrobnięć, potem cisza. Minąłem łagodny łuk w prawo, potem następny w lewo. Wiedziałem, że przede mną jest seria ostrych zakrętów. Droga była coraz bardziej stroma.
      Jakiś czas później od portu nadpłynęła bryza niosąca słony zapach morza. A jeszcze później - jakieś dwa zakręty - daleko w dole zobaczyłem samo morze: rozkołysane światła na lśniącej, falującej czerni, uwięzione w wygiętej linii jasnych punktów Drogi Portowej. Na wschodzie niebo pokrywał delikatny pył gwiazd, a na krawędzi świata pojawiła się zapowiedź horyzontu. Miałem wrażenie, że dostrzegam światło dalekiej Cabry, potem, za kolejnym zakrętem, straciłem je z oczu.
      Kałuża jasności podobna do rozlanego mleka pulsowała na ulicy po prawej stronie, swym dolnym brzegiem wlewając się w kratownicę rowków między płytami bruku. Stercząca z niej pasiasta tyka mogłaby reklamować warsztat upiornego golibrody: pęknięta kula na szczycie wciąż jeszcze fosforyzowała lekko i przypominała czaszkę na kiju; przywodziła mi na myśl grę, w którą jako dzieci bawiliśmy się w Dworcach. Kilka świetlnych odcisków stóp oddalało się od kałuży w dół - słabe, słabsze, zniknęły... Przeszedłem obok, a w dali usłyszałem krzyk morskich ptaków. Aromaty jesieni zatonęły w zapachu oceanu. Świetlny pył za moim ramieniem wzniósł się wyżej nad wodą, dryfując ku pomarszczonemu obliczu głębin. Juź niedługo...
      W miarę spaceru rósł mój apetyt. Przed sobą, po drugiej stronie ulicy, zobaczyłem innego spacerowicza w ciemnym płaszczu; podeszwy jego butów jarzyły się jeszcze. Pomyślałem, że wkrótce będę jadł rybę, i przyspieszyłem kroku, dogoniłem i wyprzedziłem mroczną postać. Kotka na progu przerwała na chwilę lizanie tyłka i spojrzała na mnie, z uniesioną pionowo tylną nogą.
      Przemknął kolejny jeździec, tym razem pod górę. Słyszałem urywki kłótni między mężczyzną a kobietą, dobiegające z górnych okien jednego z ciemnych budynków. Następny zakręt i pojawił się róg księżyca niby wspaniała bestia wynurzająca się na powierzchnię z głębi jasnych grot, strząsająca krople blasku.
      Po dziesięciu minutach dotarłem do dzielnicy portowej i odnalazłem Drogę Portową; niemal całkowity brak świetlnych kul równoważył blask padający z okien, kilka wiader płonącej smoły i lśnienie księżyca. Zapach soli i wodorostów był tu silniejszy, droga zasypana śmieciami, przechodnie ubrani bardziej kolorowo i bardziej hałaśliwi niż ci, których spotkałem w alei... jeśli nie liczyć Droppy.
      Dotarłem nad zatokę, gdzie wyraźniej słyszałem szum morza: ruch, szum fal, potem ich załamywanie i plusk za linią przyboju; bliżej łagodniejsze chlupnięcia i powolne odpływy; trzeszczenie kadłubów statków, brzęk łańcuchów, uderzenia jakiejś łodzi o keję czy poler cumowniczy.
      Wspomniałem "Gwiezdną strzałę", moją starą żaglówkę.
      Maszerowałem po łuku ulicy aż na zachodnie nabrzeże portu. Dwa szczury przebiegły mi drogę ścigając kota w jednej z bocznych uliczek, do których skręcałem poszukując tej jednej, o którą mi chodziło. Zapach wymiocin był tu równie silny jak stałych i ciekłych ludzkich odchodów. Słyszałem krzyki, trzaski i uderzenia - w pobliżu trwała jakaś bójka, co napełniło mnie wiarą, że trafiłem we właściwe okolice. Gdzieś daleko zadźwięczał dzwonek boi. Nieco bliżej dosłyszałem znudzoną niemal wiązankę przekleństw - dwaj marynarze wyszli zza rogu, zataczając się, ze śmiechem przeszli obok mnie i natychmiast zaczęli jakąś pieśń. Na rogu sprawdziłem tablicę z nazwą ulicy. Zaułek Morskiej Bryzy, głosił napis.
      Byłem na miejscu, w uliczce zwanej powszechnie Aleją Śmierci. Tutaj skręciłem. Ulica nie różniła się od innych. Przez pierwsze pięćdziesiąt kroków nie dostrzegłem żadnych zwłok ani nawet leżących pijaków, chociaż jakiś stojący w bramie człowiek usiłował sprzedać mi sztylet, a krępy osobnik z wąsikiem zaproponował, że znajdzie dla mnie coś młodego i jędrnego. Odmówiłem obu, a od tego drugiego dowiedziałem się, że jestem już blisko "Krwawego Billa". Poszedłem. Oglądałem się od czasu do czasu i daleko z tyłu zauważyłem trzy postacie w ciemnych płaszczach. Mogli mnie śledzić; widziałem ich także na Drodze Portowej. Ale nie musieli. Nie cierpiałem na manię prześladowczą, uznałem więc, że mogą być kimkolwiek i zmierzać dokądkolwiek; zignorowałem ich. Nic się nie stało. Nie zaczepiali mnie, a kiedy w końcu odnalazłem "Krwawego Billa" i wszedłem, minęli drzwi.
      Przeszli przez ulicę i trafili do małego bistro kawałek dalej.
      Odwróciłem się i spojrzałem na wnętrze gospody "U Billa". Bar stał po prawej stronie, stoliki po lewej, na podłodze zauważyłem podejrzane plamy. Tablica na ścianie sugerowała, bym złożył zamówienie w barze i powiedział, gdzie siedzę. Pod spodem wypisano kredą dzisiejszy jadłospis.
      Podszedłem więc i czekałem, ściągając na siebie spojrzenia klientów. Po chwili zjawił się mocno zbudowany mężczyzna o siwych, zdumiewająco krzaczastych brwiach. Spytał, czego chcę. Zamówiłem błękitnego pstrąga morskiego i wskazałem wolny stolik pod ścianą. Skinął głową i krzykiem wydał polecenia przez dziurę w ścianie. Zapytał jeszcze, czy podać butelkę Szczyn Bayle'a. Zgodziłem się, przyniósł wino i szklankę, odkorkował. Zapłaciłem i zająłem miejsce, plecami do ściany.
      Naftowe płomyki migotały w brudnych osłonach na hakach. Trzej ludzie w kącie - dwaj młodzi, jeden w średnim wieku - grali w karty i podawali sobie butelkę. Przy stoliku z lewej strony siedział samotnie starszy mężczyzna. Jadł coś. Miał brzydką bliznę przecinającą lewe oko, a długi, groźny miecz, na piętnaście centymetrów wyciągnięty z pochwy, stał oparty o krzesło obok niego. Mężczyzna także siedział plecami do ściany. Następny stolik zajmowali ludzie z instrumentami muzycznymi; pewnie mieli przerwę w występach. Nalałem żółtego wina i wypiłem nieco: charakterystyczny smak, jaki zapamiętałem sprzed lat. Nadawało się do posiłku. Baron Bayle posiadał liczne winnice, mniej więcej pięćdziesiąt kilometrów na wschód od miasta. Był oficjalnym dostawcą Dworu i jego wina czerwone były na ogół doskonałe. Z białymi nie odnosił takich sukcesów i często rzucał na rynek partię towaru w marnym gatunku. Na naklejkach był jego emblemat i rysunek psa - baron lubił psy; dlatego czasem nazywano to wino Psimi Szczynami, a czasem Szczynami Bayle'a, zależnie od towarzystwa.
      Miłośnicy psów obrażali się, słysząc to pierwsze określenie.
      Mniej więcej w czasie, kiedy podano mi danie, zauważyłem, że dwóch młodych ludzi przy barze odrobinę zbyt często spogląda w moją stronę. Mówili do siebie coś, czego nie słyszałem, i uśmiechali się bez przerwy. Nie zwracałem na nich uwagi i zająłem się kolacją. Po chwili człowiek z blizną przy sąsiednim stoliku odezwał się cicho, nie patrząc w moją stronę i niemal nie poruszając wargami:
      - Darmowa porada. Moim zdaniem ci dwaj przy barze zauważyli, że nie nosisz miecza. I wzięli cię na cel.
      - Dzięki - mruknąłem.
      No cóż... nie martwiłem się, czy sobie z nimi poradzę. Ale gdybym miał wybór, wolałbym raczej uniknąć sporu. Jeśli jedynym tego warunkiem był widoczny miecz, bez trudu mogłem go załatwić.
      Chwila koncentracji i Logrus zatańczył mi przed oczami. Zaraz potem sięgałem poprzez niego w poszukiwaniu odpowiedniej broni: ani zbyt długiej, ani ciężkiej, dobrze wyważonej i z wygodną rękojeścią, a także z szerokim, ciemnym pasem i pochwą. Trwało to prawie trzy minuty, pewnie dlatego, że byłem taki wybredny... ale, do diabła, jeśli ostrożność wymaga miecza, chciałem dostać wygodny. A poza tym sięganie w Cień w pobliżu Amberu jest trudniejsze niż gdziekolwiek indziej.
      Kiedy wskoczył mi w rękę, odetchnąłem i otarłem czoło. Potem wyjąłem go spod stołu razem z pasem i, biorąc przykład z sąsiada, wyciągnąłem z pochwy na piętnaście centymetrów i położyłem na stołku po prawej ręce. Dwaj faceci przy barze zauważyli mój pokaz. Wyszczerzyłem zęby w ich stronę. Zaczęli szybko rozmawiać i tym razem już się nie śmiali. Dolałem sobie wina i wypiłem jednym haustem. Po czym wróciłem do ryby; Jordy się nie mylił. Jedzenie dawali tu doskonałe.
      - Sprytna sztuczka - stwierdził mężczyzna przy sąsiednim stoliku. - Nie przypuszczam, żeby była łatwa do nauczenia?
      - Nie.
      - To by pasowało. Muszą być trudne, bo inaczej wszyscy by je robili. Mogą zaczepić cię mimo wszystko, skoro widzą, że jesteś sam. Zależy, ile wypiją i na ile stracą rozwagę. Martwi cię to?
      - Nie.
      - Tak przypuszczałem. Ale kogoś dzisiaj napadną.
      - Skąd wiesż?
      Po raz pierwszy spojrzał prosto na mnie i uśmiechnął się nieprzyjemnie.
      - Są przewidywalni jak nakręcane zabawki. Do zobaczenia.
      Rzucił na stół monetę, wstał, zapiął pas z mieczem, chwycił czarny kapelusz z pióropuszem i ruszył do drzwi.
      - Uważaj na siebie.
      Kiwnąłem głową.
      - Dobranoc.
      Kiedy zniknął, ci dwaj przy barze zaczęli coś szeptać, tym razem spoglądając raczej za nim niż na mnie. Powzięli jakąś decyzję i wyszli szybko. Przez chwilę czułem pokusę, by ruszyć za nimi, ale coś mnie powstrzymało. Z ulicy dobiegły odgłosy bójki. W kilka sekund później w drzwiach stanął jakiś człowiek, chwiał się przez moment, po czym upadł na twarz. Był to jeden z dwóch pijaków. Miał poderżnięte gardło. Andy pokręcił głową i wysłał jednego ze swoich ludzi, żeby zawiadomił najbliższy posterunek. Potem chwycił zwłoki za pięty i wywlókł na zewnątrz, by nie hamowały napływu klientów.
      Później, kiedy zamawiałem drugą porcję ryby, spytałem Andy'ego o całe zajście. Uśmiechnął się ponuro.
      - Niezdrowo jest stawać na drodze emisariuszowi Korony -stwierdził. - Zwykle wybierają twardych facetów.
      - Ten człowiek, który siedział obok mnie, pracuje dla Randoma?
      Przyjrzał się mojej twarzy, po czym przytaknął.
      - Stary John pracował też dla Oberona. Zawsze tutaj jada, ile razy tędy przejeżdża.
      - Ciekawe, z jakiej misji powracał.
      Wzruszył ramionami.
      - Kto wie? Ale płacił kashfańską walutą, a przecież nie pochodzi z Kashfy.
      Rozmyślałem o tym, pochylony nad talerzem. To coś, czego chciał Random z Kashfy, było już zapewne w drodze do zamku. Chyba że jest nieosiągalne. I chyba wiązało się z Lukiem i Jasrą. Zastanawiałem się, co to takiego i do czego może się przydać.
      Siedziałem jeszcze długo i myślałem; lokal był o wiele spokojniejszy niż przed godziną, nawet kiedy muzycy zaczęli nową wiązankę. Czy to Johna obserwowali przez cały czas ci bandyci, a my obaj sądziliśmy, że to na mnie patrzą? A może po prostu zdecydowali ruszyć za pierwszą osobą, jaka wyjdzie stąd samotnie? Te refleksje uświadomiły mi, że jak prawdziwy Amberyta, znów szukam wszędzie spisków... A przecicż nie tak dawno wróciłem. To pewnie coś w powietrzu, uznałem. Może lepiej, że mój umysł znowu zaczął pracować według tych schematów, ponieważ wmieszałem się w wiele spraw i taka podejrzliwość wydawała się rozsądną inwestycją w przetrwanie.
      Dopiłem wino i zostawiłem na stole butelkę z zawartością jeszcze paru kieliszków. Przyszło mi do głowy, że w obecnej sytuacji nie powinienem otępiać własnych zmysłów. Wstałem i przypiąłem miecz.
      Kiedy mijałem bar, Andy skinął mi głową.
      - Jeśli spotkasz kogoś z pałacu - rzucił cicho - możesz wspomnieć, że nie wiedziałem, że coś takiego się zdarzy.
      - Znałeś ich?
      - Tak. Marynarze. Ich statek przypłynął parę dni temu. Zawsze sprawiali kłopoty. Od razu przepuszczają wypłatę, a potem szukają sposobu, żeby szybko zarobić więcej.
      - Sądzisz, że mogli być zawodowcami od... usuwania ludzi?
      - Dlatego, że John jest tym, kim jest? Nie. Spróbowali o jeden raz za dużo. Głównie dlatego, że byli durniami. Prędzej czy później musieli trafić na kogoś, kto zna się na robocie, i skończyć właśnie tak. Nie znam nikogo, kto by ich wynajął do czegoś poważnego.
      - To znaczy, że tego drugiego też załatwił?
      - Tak. Kawałek dalej. Więc możesz wspomnieć, że po prostu zdarzyło im się zjawić w nieodpowiednim miejscu i w nieodpowiednim czasie.
      Spojrzałem na niego uważnie. Mrugnął porozumiewawczo.
      - Parę dni temu widziałem cię tutaj z Gerardem. Staram się nigdy nie zapominać twarzy, która może być warta zapamiętania.
      Pokiwałem głową.
      - Dziękuję. Dobrze karmisz.
      Na zewnątrz było już chłodniej. Księżyc wisiał wyżej, a morze szumiało głośniej. Na ulicy nie było nikogo. Z jakiejś knajpy bliżej Drogi Portowej dobiegała głośna muzyka i towarzyszący jej śmiech. Przechodząc zajrzałem do środka: zmęczona kobieta na niewielkim podwyższeniu aplikowała sobie badanie ginekologiczne. Gdzieś w pobliżu trzasnęło pękające szkło. Jakiś pijak wytoczył się ku mnie spomiędzy budynków, wyciągając rękę. Szedłem dalej. Wiatr jęczał wśród masztów w porcie, a ja zapragnąłem nagle, by u mojego boku znalazł się Luke - jak za dawnych czasów, zanim wszystko się skomplikowało. Potrzebowałem partnera do rozmowy, w moim wieku i z podobnym usposobieniem. Moi krewni mieli za sobą zbyt wiele stuleci cynizmu i mądrości, by spoglądać na sprawy w taki sam sposób.
      Dziesięć kroków dalej Frakir zaczęła pulsować gwałtownie na moim przedramieniu. Ponieważ akurat w pobliżu nie było nikogo, nie sięgnąłem nawet po miecz. Rzuciłem się na ziemię i natychmiast przetoczyłem do cienia na prawo. Równocześnie usłyszałem głuchy stuk od strony budynku naprzeciw. Przy pierwszej okazji spojrzałem w tamtym kierunku. Zobaczyłem strzałę sterczącą z muru na takiej wysokości i w takiej pozycji, że gdybym nie upadł, mogłaby mnie trafić. Jej kąt nachylenia wskazywał też, że rzucilem się w stronę, skąd została wypuszczona.
      Uniosłem się tyle tylko, by dobyć miecza, i popatrzyłem na prawo. Najbliższy dom miał pozamykane okna i drzwi. Był ciemny, a od jego frontowej ściany dzieliły mnie teraz jakieś dwa metry. Ale między nim a sąsiednimi budynkami były odstępy; geometria podpowiedziala mi, że strzała wyleciała ze szczeliny przede mną. Przetoczyłem się znowu i wsunąłem pod niski, zadaszony ganek, biegnący wzdłuż całej ściany. Wspiąłem się na niego i dopiero wtedy wstałem. Trzymając sio blisko ściany, sunąłem do przodu i przeklinałem powolność, niezbędną dla zachowania ciszy. Byłem już prawie tak blisko szczeliny, że zdążyłbym zaatakować łucznika, który by się wychylił, zanim zdołałby wypuścić strzafę. Przemknęła mi jednak myśl, że napastnik może okrążyć dom i strzelić do mie z tyłu, więc przycisnąłem się do ściany, wysunąłem klingę i spoglądałem przez ramię za siebie. Frakir wypełzła mi na dłoń i zawisła w gotowości. Gdybym dotarł do rogu i nikt się nie pojawił, nie bardzo bym wiedział, co robić dalej. Sytuacja najwyraźniej wymagała magicznej ofensywy. Ale jeśli zaklęcia nie są przygotowane - a zaniedbałem to - w sytuacjach, gdy chodzi o życie, nieczęsto można poświęcić temu niezbędną uwagę. Przystanąłem. Opanowałem oddech. Nasłuchiwałem.
      Był ostrożny, ale usłyszałem cichy szmer na dachu. Zbliżał się. Nie wykluczało to innego, albo innych, czekających za rogiem. Nie miałem pojęcia, ilu ludzi bierze udział w tej zasadzce, choć zaczynała sprawiać wrażenie nieco zbyt dopracowanej jak na zwykły napad. A w takim przypadku nie wierzyłem, by napastnik był tylko jeden. I mogli na różne sposoby rozdzielić siły. Nie ruszałem się z miejsca i myślałem gorączkowo. Kiedy zaatakują, uderzą z kilku stron. Wyobraziłem sobie łucznika za rogiem, ze strzałą na cięciwie, czekającego na sygnał. Ten na dachu ma najprawdopodobniej miecz.
      Domyślałem się też mieczy u innych... Nie zastanawiałem się, kto na mnie poluje i w jaki sposób mie odnalazł - jeśli to rzeczywiście o mnie chodziło. Takie rozważania nie przynosiły pożytku. Jeśli im się uda, to będę martwy, niezależnie od tego, czy są zwykłymi bandytami zainteresowanymi moją sakiewką, czy skrytobójcami.
      Znowu. Odgłos z góry. Ktoś znalazł się wprost nade mną. Teraz już lada chwila...
      Coś zaszurało na dachu i napastnik z krzykiem zeskoczył na ulicę tuż przede mną. Ten krzyk był zapewne sygnałem dla łucznika, gdyż natychmiast usłyszałem kroki, a równocześnie tupot zza drugiego rogu budynku, za sobą.
      Zanim ten z dachu zdążył dotknąć nogami ziemi, rzuciłem w niego Frakir z rozkazem, by zabiła. Sam skoczyłem na łucznika, nim jeszcze wynurzył się zza rogu. W biegu zamachnąłem się mieczem. Cięcie przeszło przez jego łuk, ramię i dolną część tułowia. Sytuacja miała też pewne złe strony: za nim był ktoś z mieczem, a ktoś inny nadbiegal gankiem od tyłu.
      Przyłożyłem lewą stopę do piersi skulonego łucznika i pchnąłem go na człowieka z tyłu. Wykorzystałem energię odbicia, by odwrócić się i szeroko machnąć mieczem, przechodząc do niezdarnego bloku. Natychmiast musiałem go poprawić, by odbić cięcie w głowę wyprowadzone przez człowieka, który przebiegł przez ganek. Ripostowałem w pierś, on też odbił, a ja dostrzegłem kątem oka tego z dachu. Klęczał teraz na ulicy i drapał palcami gardło. Widocznie Frakir wykonywała swoją robotę.
      Przeciwnik za mną budził nieprzyjemne uczucie nagości w okolicy pleców. Musiałem coś zrobić, i to szybko, inaczej jego klinga trafi mnie w ciągu kilku sekund. Zatem...
      Zamiast ripostować, udałem, że się potykam, w rzeczywistości przesuwając ciężar ciała i przyjmując pozycję. Zaatakował, tnąc od góry. Odskoczyłem na bok i pchnąłem, równocześnie skręcając tułów. Gdyby potrafił zmienić kąt uderzenia odpowiednio do mojego uniku, odczułbym to natychmiast. Niebezpieczny manewr, ale nie miałem innego wyjścia.
      Nawet gdy moje ostrze zagłębiło się w jego pierś, wciąż nie wiedziałem, czy mnie trafił. Zresztą teraz nie miało to już znaczenia. Albo trafił, albo nie. Musiałem atakować, póki nie padnę albo mnie nie powalą.
      Użyłem klingi jako dźwigni i obracałem go, przesuwając się w lewą stronę po łuku wokół niego. Miałem nadzięję, że wepchnę go jakoś między siebie a czwartego z wrogów. Zamiar powiódł się częściowo. Zabrakło czasu, by do końca przesunąć mojego bezwładnego, nabitego na miecz przeciwnika; wystarczyło jednak, by wywołać niewielkie zderzenie między nim a tym drugim. Zdążę, pomyślałem.
      Muszę tylko wyrwać miecz i będzie jeden na jednego. Szarpnąłem...
      Niech to diabli! Ostrze wklinowało się i zablokowało między kośćmi. Tamten odzyskał równowagę, a ja wciąż obracałem trupa, żeby mnie osłaniał. Jednocześnie lewą ręką próbowałem uwolnić broń mojego niedawnego przeciwnika z jego wciąż zaciśniętych palców.
      Diabli, jak wyżej. Była uwięziona w śmiertelnym uścisku; zesztywniałe pałce jak kable owijały rękojeść. Mężczyzna przesłał mi nieprzyjemny uśmieszek. Przesuwał ostrze, szukając jakiejś luki. Wtedy właśnie dostrzegłem błysk jego pierścienia z błękitnym kamieniem. Była to odpowiedź na pytanie, czy to właśnie mnie szukali dziś wieczorem w tym miejscu.
      Ugiąłem kolana, przesunąłem się i umieściłem ręce nisko pod ciałem zabitego.
      Takie sytuacje jak ta, czasami, przynajmniej u mnie, nagrywają się w pamięci niby na taśmie wideo - całkowity brak wszelkich świadomych myśli i ogromna masa natychmiastowych percepcji - bezczasowa, podległa jedynie sekwencyjnemu przejrzeniu, kiedy umysł bawi się odtwarzaniem.
      Słyszałem krzyki na ulicy, z okien i z chodnika. Słyszałem ludzi biegnących w moją stronę. Krew spływała po chodniku i pamiętam, że nakazałem sobie ostrożność, by się nie pośliznąć. Widziałem strzelca i jego łuk, obu rozciętych, na ziemi tuż poza krawędzią ganku. Uduszony napastnik leżał trochę na prawo od człowieka, który zagrażał mi w tej chwili. Zwłoki, które przemieszczałem i ustawiałem, stały się martwym ciężarem. Odczułem niewielką ulgę widząc, że nie przybywa nikt nowy, by dołączyć do ostatniego z wrogów. A ten odskakiwał w bok z wysuniętym mieczem, gotów do ataku.
      W porządku. Czas.
      Z całej siły pchnąłem ciało na przeciwnika i nie czekałem, by sprawdzić rezultat tej akcji. Ryzyko, jakie miałem podjąć, nie dawało czasu na takie rozrywki. Skoczylem na ziemię i wykonałem przewrót przez ramię obok leżącego na wznak człowieka, który upuścił miecz próbując dłońmi oderwać Frakir. Z tyłu rozległ się odgłos uderzenia i stęknięcie wskazujące, że przynajmniej częściowo trafiłem trupem w żywego. Czy to pomoże, miałem się dopiero przekonać.
      W locie wysunąłem prawą rękę i chwyciłem rękojeść upuszczonego miecza. Poderwałem się, stając twarzą do przeciwnika, skrzyżowałem nogi i odskoczyłem... W ostatniej chwili. Wyprowadził serię ataków, a ja cofałem się szybko i jak szalony odbijałem ciosy. Wciąż się uśmiechał, ale moja pierwsza riposta spowolniła jego natarcie, a druga powstrzymała. Przyjąłem pozycję. Był silny, ale widziałem, że jestem szybszy. Ludzie stali w pobliżu i obserwowali nas. Usłyszałem kilka wykrzyczanych, bezużytecznych rad. Nie wiem, do którego z nas były skierowane. Zresztą to nieistotne. Wytrzymał kilka chwil, gdy przeszedłem do ataku, a potem zaczął ustępować - powoli - ale wiedziałem już, że sobie z nim poradzę.
      Chciałem go jednak dostać żywego, co stanowiło dodatkową trudność. Pierścień z błękitnym kamieniem połyskiwał przede mną jak zagadka, której rozwiązanie znał ten człowiek. Potrzebowałem tego rozwiązania. Nacierałem więc, żeby go zmęczyć.
      Próbowałem odwrócić go, bardzo ostrożnie, po trochu. Miałem nadzieję, że potknie się o głowę zabitego. I prawie mi się udało.
      Kiedy postawił piętę na ręku trupa, przerzucił ciężar ciała do przodu, by utrzymać równowagę. W jednym z tych rzadkich momentów natchnienia, kiedy trzeba działać błyskawicznie i bez namysłu, zmienił ten ruch w atak - dostrzegł, że moja klinga zeszła z linii, gdyż przygotowywałem szerokie cięcie, by wykorzystać jego zachwianie. Zrobiłem błąd, licząc na zbyt wiele. Odbił mój miecz na ukos, odsunął swój i stanęliśmy corps d'corpus. Odwracał się w tę samą stronę co ja, a to pechowo dało mu możliwość wyprowadzenia potężnego, wspartego rozpędem ciosu w prawą nerkę.
      Natychmiast sięgnął lewą stopą, by mnie podciąć, a siła zderzenia wskazywała, że pewnie mu się uda. Najlepsze, co zdołałem wymyślić, to lewą dłonią chwycić płaszcz i machnąć nim, oplątując obie nasze klingi. Próbowałem też odwrócić się padając, by wylądować na górze. To się nie powiodło. Upadliśmy obok siebie, twarzą w twarz, a osłona rękojeści miecza- chyba mojego - wbiła mi się mocno w żebra po lewej stronie. Prawą dłoń miałem uwięzioną pod sobą, lewą ciągle zaplątaną w płaszcz. Jego lewa była wolna. Sięgnął mi do twarzy. Ugryzłem go w rękę, ale nie zdolałem jej utrzymać. Tymczasem wyrwałem jakoś swoją lewą i walnąłem go w szczękę. Odwrócił głowę, spróbował kopnąć mnie kolanem, trafił w biodro, potem dźgnął sztywnymi palcami celując w oczy. Chwyciłem go za nadgarstek i przytrzymałem. Nadal nie mogliśmy użyć prawych rąk - byliśmy mniej więcej równej wagi - zatem musiałem tylko ścisnąć.
      Kości zachrzęściły w moim uchwycie i wtedy po raz pierwszy krzyknął. Potem odepchnąłem go po prostu, przyklęknąłem i zacząłem wstawać, ciągnąc go w górę. Koniec zabawy. Zwyciężyłem.
      Opada nagle bezwładnie. Przez moment sądziłem, że to jakaś końcowa sztuczka, natychmiast jednak zauważyłem sterczący mu z pleców sztylet. Człowiek z ponurą gębą, który go tam wbił, zaciskał właśnie palce, by wyrwać broń.
      - Ty sukinsynu! - ryknąłem po angielsku, ale jestem pewien, że zrozumiał, o co mi chodzi. Puściłem zwłoki i wbiłem pięść w twarz obcego. Padł na plecy, a sztylet pozostał na miejscu. - Był mi potrzebny!
      Pochwyciłem mojego niedawnego przeciwnika i ułożyłem w możliwie najwygodniejszej pozycji.
      - Kto cię przysłał? - spytałem. - Jak mnie znaleźliście?
      Uśmiechnął się słabo i krew pociekła mu z ust.
      - Nic za darmo - powiedział. - Spytaj kogoś innego.
      Głowa mu opadła i poplamił mi krwią koszulę. Ściągnąłem mu z palca pierścień i dołączyłem do kolekcji tych przeklętych błękitnych kamieni. Potem wstałem i spojrzałem na właściciela sztyletu. Dwaj inni pomagali mu wstać na nogi.
      - Do diabła, dlaczego to zrobiłeś? - zapytałem podchodząc.
      - Uratowałem ci to cholerne życie - warknął.
      - Akurat! Może właśnie przez ciebie je stracę. Ten człowiek był mi potrzebny żywy.
      Wtedy odezwała się osoba stojąca po jego lewej ręce.
      Rozpoznałem głos. Delikatnie położyła dłoń na mym ramieniu; nie zauważyłem nawet, że uniosłem je, by uderzyć raz jeszcze.
      - Zrobił to na mój rozkaz - powiedziała. - Bałam się o twoje życie i nie zdawałam sobie sprawy, że chcesz wziąć jeńca.
      Patrzyłem na jej bladą, pełną godności twarz pod uniesionym kapturem płaszcza. To była Vinta Bayle, dama Caine'a, którą ostatnio widziałem na jego pogrzebie. Była też trzecią córką barona Bayle'a, któremu Amber zawdzięczał wiele nocnych pijatyk.
      Zauważyłem, że drżę lekko. Odetchnąłem głęboko i spróbowałem się opanować.
      - Rozumiem - mruknąłem wreszcie. - Dziękuję ci.
      - Przepraszaun.
      Pokręciłem głową.
      - Nie mogłaś wiedzieć. Co się stało, to się stało. Jestem wdzięczny każdemu, kto próbuje mi pomóc.
      - Nadał mogę ci pomóc - oświadczyła. - Może nie zrozumiałam tej sytuacji, ale sądzę, że niebezpieczeństwo nadal ci grozi. Chodźmy stąd. Skinąłem głową.
      - Chwileczkę.
      Podszedłem do drugiego zabitego i zabrałem Frakir; natychmiast zniknęła mi w lewym rękawie. Miecz, którego używałem, mniej więcej pasował do pochwy, więc wcisnąłem go i poprawiłem pas, przesuwając broń do tyłu.
      - Chodźmy - powiedziałem.
      Całą czwórką ruszyliśmy w stronę ułicy Portowej. Zaciekawieni gapie pospiesznie schodzili nam z drogi. Ktoś pewnie już okradał zabitych. Wszystko się sypało; ośrodek władzy nie potrafił utrzymać porządku. Ale, do diabła, to przecież był mój dom.
Strona główna
Indeks